W czarnym oknie, które wychodzi na twą stronę
przez żółte pinie lampy klosz
rozrasta się i nie więdnie, i się nie dzieje
już więcej nic – tylko to, co już się stało,
księżyc maluje na drogach bladymi cieniami
od Werek, od Zielonych Jezior do naszych schodów,
do rana wystanej, wytęsknionej
nie ma ciebie w nocy. Same noce w tobie
jak osad lat, samotności grząski osad w oknie,
księżyca odleżyny krwawią do jeziora,
drogi już rozkopane, po bezkierunkowych zakrętach
żółte godziny wciąż gdzieś pędzą i się zabijają.